Fotorelacja z wycieczki do Chin (główna nagroda w konkursie podczas targów China Expo Poland 2012)

Wrażenia po powrocie z Chin zwycięzcy głownej nagrody konkursu China Expo Poland 2012 (autor: Jarosław Wiśniowski)

"Kto by przypuszczał, że kilka rymów częstochowskich na krzyż, zawartych w mniej niż stu słowach, może okazać się warte 14000 zł? Bo tyle właśnie kosztowała wyprawa do Pekinu, na którą za sprawą biura podróży China Town Travel i Międzynarodowych Targów Polska  miałem zaszczyt udać się ze swoją towarzyszką Darią jako zwycięzca konkursu zorganizowanego w ramach ubiegłorocznej edycji targów China Expo Poland..."

Dzień 1

     "Jako że w nadziei na umknięcie polskim marcowym zamieciom zaufaliśmy – o, naiwności! – prognozom pogody dla Pekinu, według których miało być przez cały tydzień naszego pobytu przyjemnie, cieplutko i hulaj dusza, z rozpaczą obserwowaliśmy z okna lądującego samolotu biel pokrywającą otoczenie miejscowego lotniska, początkowo w iście orwellowskim stylu zwalając winę na halucynacje po nieprzespanej nocy. Po sprawnie przeprowadzonej odprawie poznaliśmy naszego sympatycznego przewodnika, który przedstawił się nam jako Kevin. Kiedy zapytałem go o jego prawdziwe imię, sprawiając mu tym wyraźną przyjemność, odparł, że tak naprawdę nazywa się Liu (i tak też odtąd go tytułowałem), a z tym Kevinem to tylko takie ułatwienie dla zdezorientowanych ludzi Zachodu. Po natychmiastowym przełamaniu nieistniejących lodów pojechaliśmy samochodem do naszego wspaniałego, pięciogwiazdkowego hotelu, którego standard przekraczał nasze oczekiwania. Zwłaszcza toaleta zrobiła na nas wielkie wrażenie (zdj. 1).

     Ledwie jednak zdążyliśmy porozwodzić się nad urokami naszego pekińskiego gniazdka, a już obowiązki wezwały i radzi-nieradzi musieliśmy ruszać na zwiedzanie miasta. Cóż – służba nie drużba! Na pierwszy ogień poszły obiekty olimpijskie „Ptasie  Gniazdo” i „Kostka Wody”. Liu śmiał się, gdy mu wspomnieliśmy, że nasz wspaniały Stadion Narodowy zwie się nieoficjalnie „Czapką Bogdychana (tu zagadka: jak jest ‘bogdychan’ po angielsku?)”, a podczas rozgrywanych na nim meczów potrafi samoczynnie zmienić się w pływalnię – pod warunkiem, że akurat pada. Przewaga architektoniczna leży zatem po naszej stronie, gdyż Chińczycy musieli marnować miejsce na budowę dwóch obiektów, a my mamy dwa w jednym, czego nie omieszkaliśmy mu triumfalnie wypomnieć. Dodatkową atrakcję stanowiły stojące w bezpośrednim sąsiedztwie budynek IBM-u czyli „Głowa Smoka” (zdj. 2) i rząd ośmio(!)gwiazdkowych hoteli. Kto jak kto, ale ja nie jestem w stanie wyobrazić sobie panującego w nich luksusu. Platynowe klamki? Diamentowe szyby?

     Ponieważ niestety nie istniała możliwość pouprawiania sportu na wspomnianych obiektach, np. przepłynięcia kilku długości, zrezygnowaliśmy ze zwiedzania ich od wewnątrz i udaliśmy się do położonego na obrzeżach miasta cesarskiego Pałacu Letniego. Śnieg w międzyczasie szczęśliwie zdążył się niemal całkowicie stopić, więc mogliśmy podziwiać całość w stanie naturalnym. Kluczową atrakcją obiektu była replika Łodzi Marmurowej (zdj. 11), którą cesarzowa Cixi kazała zbudować po zniszczeniu kompleksu pałacowego przez Anglików i Francuzów podczas wojny opiumowej, wyasygnowawszy na to część funduszy przeznaczonych pierwotnie na modernizację floty chińskiej. Można ją więc posądzać o próżność, krótkowzroczność, defraudację i brak patriotyzmu, ale z drugiej strony okręty i tak w ostateczności pociętoby na żyletki, a tak imperatorowa przynajmniej pozostawiła po sobie coś trwałego – coś, za co dziś turyści płacą. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że Pekin ma system „gwiazdkowania”... toalet publicznych (zdj. 12) – bodaj jako jedyne w miasto w Chinach – przy czym, jak to żartobliwie określił Liu, typowo chińskie dziury w podłodze są zazwyczaj minuspięciogwiazdkowe, o czym później wielokrotnie miała okazję przekonać się Daria.

    Po tych wrażeniach pojechaliśmy na kolację w postaci kaczki po pekińsku do restauracji Quanjude (zdj. 17), położonej przy słynnej ulicy Wangfujing. Ptaszysko przyrządził na naszych oczach kucharz, po czym udzielono nam krótkiej lekcji zawijania kawałków w mięsa i warzyw w naleśnik, co okazało się niełatwym orzechem do zgryzienia, zwłaszcza że dysponowaliśmy jedynie pałeczkami. Mieliśmy przy tym spory ubaw i nawet nie pozostawiliśmy zbyt wielkiego bałaganu na obrusie i sąsiadujących stołach. W każdym razie niczego, z czym kilkuosobowa ekipa sprzątająca nie byłaby w stanie się uporać. Posiłek zakończyliśmy spałaszowaniem kaczego mózgu, co podobno przynosi szczęście, oraz przepysznym piwem Yanjing (zdj. 18), jakże odmiennym od zachodnich odpadów radioaktywnych, zwanych cynicznie browarami, po czym udaliśmy się do hotelu.

     Mimo tylu godzin na chodzie i bez snu zmierzch dał mi zastrzyk energii, wobec czego postanowiłem (już bez padającej z nóg Darii) wybrać się na plac Tiananmen (zdj. 19). Zadanie było łatwe: 3 km spaceru brzegiem sześciopasmowej Alei Chang’an – prosto jak w pysk strzelił. I tu zaczęła się zabawa. W okolicy Wangfujing zaczęły raz po raz zagadywać mnie (zazwyczaj) atrakcyjne dziewczyny, proponując „pójście na kawę” – przeważnie pod pretekstem podszlifowania swojego angielskiego i „chęci poznania” laowai. Ale ja, nie w ciemię bity, wiedziałem co się święci, gdyż naczytałem się zawczasu o zawodowych naciągaczkach polujących w miejscach turystycznych na łatwowiernych. Biada temu, kto ulegnie czarowi sarnookiej buźki i pójdzie za nią do zaproponowanego przez nią niby to na chybił-trafił lokalu. Po sieci krążą mrożące krew w żyłach opowieści o frajerach, którzy wskutek swej naiwności musieli koniec końców płacić rachunki wynoszące po kilkaset dolarów za parę drinków... Uzbrojony w tę wiedzę uprzejmie dziękowałem łowczyniom bezczelnie kłamiąc, że nie mogę zadawać się z obcymi kobietami, bo właśnie wracam do hotelu, w którym czeka na mnie żona. Reakcje były różne – od „Taki jesteś młody, a już żonaty?” (mam 34 lata) do „A niech czeka, a ty chodź z nami!”, wobec czego zacząłem rozważać zmianę wymówki na „Jestem homoseksualistą”, ale jednak mimo wszystko nie chciało mi to przejść przez usta. W każdym razie w końcu udało mi się pozbyć drapieżnic i porozkoszować się przecudnym widokiem centrum Pekinu nocą. Wróciwszy do hotelu padłem na olbrzymie łoże obok śpiącej już smacznie Darii i zasnąłem jeszcze zanim dotknąłem głową poduszki."

1. "Podmywanie przednie, tylne, suszenie, temperatura deski... Gdyby tak jeszcze umiała gotować i robić masaż pleców..."

  

2. "Głowa Smoka i jeden z trzech ośmiogwiazdkowych hoteli"

3. "Pałac Letni. Lew (bo przygniata kulę)..."

4. ...i lwica (bo przygniata lwiątko). Oba przynoszą szczęście

5,6. "Wierzby Smocze Łapy"

 

7. "Czerwień lampionów przynosi szczęście"

8. "Jeleń zagryzający węża utożsamianego ze złem. Przynosi szczęście"

9. "Żuraw. Przynosi szczęście"

10. "Romantyczny widok na jezioro Kunming"

11. "Łódź Marmurowa"

12. "Phi, niby ma cztery gwiazdki, ale w przeciwieństwie do naszej hotelowej nawet nie podmywa tylnie"     

               

13. "Autor relacji molestuje mieszkankę Pekinu w Długim Korytarzu"

14. "Wieża Buddyjskiego Kadzidła na Wzgórzu Długowieczności " 

15. "Przewodnik Liu (Kevin) i towarzyszka  Daria (Daria) u wejścia Długiego Korytarza"

16. "Ozdobny paifang"

17. "Tu podają pyszne ptactwo"

18. "Ambrozja"

19.   Tiananmen nocą

 

Dzień 2

"Po tylu wrażeniach dnia poprzedniego nie dane nam było odsapnąć (nie, żebyśmy szczególnie chcieli...) i dzień drugi częściowo upłynął nam pod hasłem podziwiania dokonań cesarza Yongle, pomysłodawcy budowy nie tylko Zakazanego Miasta, lecz także Świątyni Nieba, która poszła na pierwszy ogień. Poznaliśmy kilka ciekawostek, jak choćby tę, że swego czasu każda z jej trzech „warstw” miała inny kolor symbolizujący co innego, a przemalowano ją stosunkowo niedawno, być może po to, by lepiej prezentowała się turystom. Natomiast otaczający ją park miał to do siebie, że okupowały go niezliczone hordy miejscowych staruszków, uprawiających tai-chi, medytujących oraz grających w karty, madżonga oraz we wszystko i wszystkim co się da. Prawdziwy folklor! Nie chcieliśmy robić im zdjęć, ponieważ obawialiśmy się, że mogą mieć coś przeciwko traktowaniu ich jak eksponaty muzealne. Dopiero poniewczasie dowiedziałem się, że nasze obawy były najprawdopodobniej nieuzasadnione...

Ze Świątyni udaliśmy się na znajdujący się niemal tuż obok plac Tiananmen, który paręnaście godzin wcześniej odwiedziłem na piechotę wyprzedzając program, nie mogąc się już doczekać. Cóż, plac jak każdy inny, tylko milion razy większy. Zresztą jak wszystko w Pekinie. Z jednej strony słynna Brama Niebiańskiego Spokoju, wyglądająca za dnia może nie tyle bardziej okazale, co... całkowicie inaczej, z drugiej Parlament, z trzeciej Muzeum Narodowe (darmowe wejście! Jako maniak historii do dziś wyrywam sobie włosy z rozpaczy, że nie starczyło czasu na zwiedzenie go), a pośrodku mauzoleum Mao, z olbrzymią kolejką porównywalną jedynie z wężykiem do jedynego sklepu monopolowego na moim osiedlu za schyłkowego PRL-u. Gdyby nie tysiące turystów i sześciopasmowa Aleja Chang’An, można by poczuć się nieco agorafobicznie. Nasyciwszy oczy, przekroczyliśmy próg Bramy Niebiańskiego Spokoju, świadomi faktu, że jeszcze sto lat temu zaszczytu tego nie dostępowali byle śmiertelnicy, chyba że chcieli pożegnać się z głową, i znaleźliśmy się w Zakazanym Mieście.

Kompleks ów ponoć składał się początkowo z 9999 pokoi (w Chinach dziewiątka to jedna ze szczęśliwych liczb), przy czym ok. 1/3 z nich zajmowały konkubiny. Po co jednemu mężczyźnie aż tyle? Choć z drugiej strony należy pamiętać, że cesarzowie nie byli zwykłymi ludźmi, gdyż mieli Mandat Niebios, więc może i w sprawach łóżkowych byli obdarzeni ponadnaturalną mocą. Jako że pewne fragmenty dworu w międzyczasie zburzono, a pozostałości pokryto brukiem, miałem niejasne wrażenie, że jednak czegoś tu brakuje. Zrekompensował mi je widok pięknego ogrodu w północnej części obiektu. W końcu nawet cesarz musi się czasem wyciszyć.

Po opuszczeniu Zakazanego Miasta Liu stwierdził, że dzień jest jeszcze młody, a zatem warto bezlitośnie namieszać w programie i zamiast w ostatnim dniu zwiedzić hutongi wokół jezior Shichahai teraz (Tu ciekawostka: według legendy cesarz z mongolskiej dynastii Yuan, ujrzawszy owe niewielkie przecież akweny, miał stwierdzić, że taki ogrom wody musi być morzem. Stąd też nazwa „Morze Dziesięciu Świątyń”). W tym miejscu co wrażliwsi mogą dla odmiany nabawić się klaustrofobii, lecz dla nas miało ono nieodparty urok. Objechaliśmy je rikszą w asyście oddzielnego przewodnika towarzyszącego nam na rowerze, zajrzeliśmy na starochińskie podwórze, zwiedziliśmy kilka pomieszczeń mieszkalnych, a podczas kilkuminutowej przerwy skosztowaliśmy pysznego kandyzowanego głogu na patyku. Zakochaliśmy się w nim (w miejscu i w głogu) na tyle, że jeszcze tego samego wieczoru wróciliśmy tam na własną rękę, rozkoszując się miejscowym życiem nocnym.

Wcześniej jednak pojechaliśmy do kliniki medycyny naturalnej, gdzie Daria skorzystała z okazji i oddała się rozpuście w postaci masażu stóp. Regeneracja ta dodała jej sił do powtórki z rozrywki, czyli odbycia owego nadprogramowego spaceru po hutongach. Udało nam się także szczęśliwie nie zabłądzić i wrócić komunikacją miejską do hotelu, gdzie przed udaniem się na spoczynek zastanawialiśmy się, co też przyniesie nam następny dzień. "

1."Świątynia Nieba (widok z bliska)"

2.  "Poniżej Świątyni Nieba"

3."Brama Niebiańskiego Spokoju za dnia"

4. "Muzeum Narodowe"

5. "Już w Zakazanym Mieście"

6."Piękne kolory!"

7."Sypialnia cesarska"

8."Część ogrodu"

9."Typowy, uroczy hutong"

10."Na rozstaju dróg. Po lewej stronie - pyszności"

11. "Specjalność zakładu: głóg. W tle derrière pana kierowcy rikszy "

12."Bar/Klub nocny w Shichahai"

 

Dzień 3

Tego dnia udaliśmy się w to miejsce, które od dziecka chciałem ujrzeć na własne oczy. Rzecz jasna mowa nie o Krainie Czarów, a o Wielkim Murze. Wcześniej jednak Liu poinformował nas o drobnej zmianie planów: zamiast do Badaling mieliśmy obrać sobie za cel przełęcz Juyong (Juyongguan) – i chyba dobrze się stało, gdyż według niektórych relacji Badaling potrafi być pierońsko zatłoczone. Jak by jednak nie było, dzień wcześniej nastraszył nas nie na żarty twierdząc, że będziemy musieli wstać o 5 ze względu na odległość i korki, co na szczęście okazało się wierutną blagą z jego strony. Dowcipniś! Za to wywarliśmy na nim okrutną zemstę odgrażając mu się przez całą podróż, że powędrujemy Murem do Mongolii, przez co wpadnie w tarapaty za zgubienie nas. Po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się na pół godziny w fabryce żadu, wystawiając tym samym moją cierpliwość na nielichą próbę, gdyż z całego serca pragnąłem już znaleźć się na miejscu. Co prawda jej wyroby były piękne i misternie wykonane, ale też za cenę odpowiadającą ich jakości. Poprzestaliśmy zatem na pamiątkowych zdjęciach. Jadąc dalej rzucił mi się w oczy ciekawy szczegół: otóż Pekin jest płaski jak stół, lecz z co najmniej dwóch stron otaczają go całkiem niemałe góry, wyrastające praktycznie znikąd, jak tylko opuści się miasto i to właśnie w nich znajduje się ta część Wielkiego Muru, do której wreszcie dotarliśmy. Zafascynowani rzuciliśmy się zwiedzać i niewiele brakowało, abyśmy faktycznie zawędrowali aż do Mongolii, co byłoby w zasadzie wykonalne zważywszy na fakt, że stary wyjadacz Liu został na dole. Nie było jednak lekko – tu i ówdzie stopnie schodów, z których to Mur składa się w znacznej mierze, potrafiły sięgać mi nawet do kolan. Poniewczasie zacząłem się zastanawiać, jak pokonują je starsi turyści, których przecież nie brakowało... W każdym razie przed taką wyprawą polecam każdemu zaopatrzyć się w wodę. Chyba nie muszę napomykać, że gdzie okiem nie sięgnąć, tam rozpościerają się niesamowite widoki?

Niestety: to, co dobre, szybko się kończy i gnani harmonogramem wyruszyliśmy do znajdujących się nieopodal grobowców cesarzy z dynastii Ming. Kompleks jest spory, ale bezpośrednio do samych grobów wejść się nie da. Może archeologowie odkryli w nich jakąś tajną broń bakteriologiczną, jak według pewnej teorii miało to miejsce w Egipcie? Chyba nigdy się nie dowiemy. W zamian mogliśmy pooglądać oryginały i kopie rozmaitych artefaktów sprzed wieków oraz poczytać o dokonaniach imperatorów, a zwłaszcza najwybitniejszego z nich – Yongle. Smaczny kąsek dla wielbicieli historii. Na koniec została nam Droga Duchów – posągów ludzi i zwierząt strzegących ścieżki do grobowców po jej obu stronach. Idąc nią miało się wrażenie, że maszkarony obserwują zachowanie śmiałków stąpających po cesarskim terenie i gotowe są ożyć i ukarać tych, którzy według ich uznania bezczeszczą miejsce spoczynku ich podopiecznych.

W międzyczasie spożyliśmy posiłek w przydrożnej restauracji. Nie byłoby to wydarzeniem godnym wzmianki, gdy nie to, że to właśnie tam zapoznaliśmy się ze specyfikiem zwanym erguotou. Trunek ów, będący typowo pekińskim produktem i smakujący jak mieszanka gumowej podeszwy, łopianu i paliwa rakietowego (przynajmniej ta jedna odmiana), posiada moc niemal równą naszej śliwowicy i jest ponoć konsumowany na potęgę przez wszystkie warstwy społeczne w okolicy. Nie będę się tu rozwodził nad jego dalszymi walorami: dodam jedynie, że to być może właśnie za jego sprawą dokuczliwie przeziębienie minęło mi jak ręką odjął. 

Cóż może być lepszego na zakończenie dnia niż dawka kultury w teatrze? Szczególnie w Czerwonym Teatrze! I to nie byle jaka dawka, gdyż w „Legendzie Kung Fu” grali prawdziwi mnisi z klasztoru Szaolin i już same popisy akrobacji w ich wykonaniu były warte obejrzenia. Sztuka taka, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie: trochę śmiechu, trochę łez, trochę romansu, trochę bitwy, a całość okraszona zaprzeczającymi prawom fizyki wyczynami aktorów płci obojga. Niestety obowiązywał bezwzględny zakaz fotografowania, w związku z czym zrobiliśmy jedynie kilka zdjęć (przy okazji informacja dla tych, którzy zastanawiają się nad zabraniem stroju wyjściowego: nie wciskajcie się w krawat czy inną suknię balową, bo wezmą Was za przebierańców). Jak już jednak zdążyliśmy się przekonać, w Chinach ludzie podchodzą do zakazów swobodnie, a do zakazów bezwzględnych jeszcze swobodniej. I tak upłynął nam dzień trzeci.

1. Jadeitowy okręt

2. Równie jadeitowe owady. Jak żywcem wzięte z horroru

3. Nareszcie na Murze!

4. Niech się mury pną do góry...

5. Zadziwiająca różnorodność metod krzywdzenia bliźnich

6. Styk odnóg Muru. Gdzieś tam za górami hordy mongolskie szykują się do inwazji.

7. Pomnik cesarza Yongle w grobowcach Mingów. Władca cieszy się uwielbieniem nawet 600 lat po śmierci! Ta zielona kupka to banknoty...

8. Erguotou. Choć smakuje jak stary bambosz, koi smutki i leczy straszliwe zarazy.

9. Droga Duchów. Ani żywego ducha.

10. Mityczna kreatura miała na nas chrapkę.

11. Że teatr, to rozumiem. Tylko dlaczego „Czerwony”?

12. Całkowity zakaz robienia zdjęć nie tylko nas nie powstrzymał...

 

Dzień 4

Znaczną część tego dnia spędziliśmy w samochodzie, a to dlatego, że zrobiliśmy sobie wypad za Pekin do wioski Cuandixia oraz do świątyni Tanzhe. Po drodze dane nam było przekonać się, jak olbrzymie jest to miasto. Mimo iż jechaliśmy niezbyt pełną autostradą, a zatem teoretycznie powinniśmy byli opuścić je szybko, przez grubo ponad godzinę towarzyszyły nam typowe trzydziestopiętrowe bloki mieszkalne i za nic nie chciały nas pożegnać. W końcu jednak po długiej walce niechętnie ustąpiły pięknym górom przyozdobionym budzącymi się do życia lasami i jednopasmową serpentyną, po której dzielnie pruliśmy, szczęśliwie mając za nic ograniczenia prędkości, o ile w ogóle jakieś tam były. Samą Cuandixia zbudowano w czasach dynastii Ming i składa się ona z ciasno przylegających do siebie, liczących 500 lat chatek, z których połowę przerobiono na hoteliki, a ćwierć na restauracje. Może to wina pory roku, ale wieś sprawiała wrażenie opuszczonej i choć jej nieliczni mieszkańcy pozdrawiali nas z uśmiechem, to największą frajdę, nie licząc pięknych widoków z góry, sprawił nam niespodziewanie przypadkowo napotkany pies, który leżąc żuł w skupieniu odgryzioną łapę w kolorze swojej sierści, przez co z początku wydawało nam się, że to jego własna. Po dokładnym przeliczeniu jego kończyn zdaliśmy sobie sprawę z pomyłki, lecz wciąż zachodziliśmy w głowę, skąd wytrzasnął ów makabryczny rekwizyt. Czworonóg okazał się równie przyjaźnie usposobiony co ludzie, choć nie był skłonny wyjaśnić nam pochodzenia zdobyczy.  

Przekąsiwszy to i owo w galerii handlowej na przedmieściach Pekinu, wygospodarowaliśmy czas na jej zwiedzenie. Wykorzystaliśmy go głównie na kupienie prezentów i pamiątek w Wumarcie – z grubsza chińskej wersji Walmartu bądź Tesco, jak kto woli. Ponieważ okolica była całkowicie „nieturystyczna”, miejscowi poświęcali nam sporo zainteresowania, począwszy od przyozdobionych uśmiechem „hello!” do robienia sobie z nami zdjęć na masową skalę. Jak to czasem niewiele potrzeba, by poczuć się jak gwiazda rocka... Wystarczy sam fakt, że się istnieje.

Drugim i ostatnim punktem wyprawy była wspomniana już buddyjska świątynia Tanzhe (jeziora i morwy), położona na wzgórzu na przedmieściach stolicy. Dowiedziawszy się, że powstała w 307 r.n.e., kiedy to nasi prasłowiańscy przodkowie jeszcze biegali po drzewach, nie mogłem nie zadumać się nad wiekiem i dokonaniami cywilizacji Chin. Szczególnie że miejsce sprzyjało refleksjom, co widać było po twarzach i zachowaniu tuzinów przybyszów modlących się żarliwie u głównego ołtarza. Liu wyjaśnił, że w Chinach jakąkolwiek religię wyznaje obecnie tak naprawdę tylko jeden procent ludności (choć ciocia Wiki naucza inaczej), co nie przeszkadza pozostałym w regularnym odwiedzaniu miejsc kultu i zanoszeniu modlitw o zdrowie, szczęście i – naturalnie – bogactwo. Dla siebie, rodziny i przyjaciół. Sama modlitwa jednak nie wystarczy: trzeba koniecznie zapalić kadzidło. Oczywiście im większe (i droższe), tym większa szansa na spełnienie próśb. Oprócz wrażeń duchowych, kompleks świątynny ma w ofercie gratkę dla botaników: na dziedzińcu rosną prastare drzewa, przy których nasz dąb Bartek to szczenię...

Podczas kolacji zdaliśmy sobie sprawę, że mimo iż został nam jeszcze jeden dzień radości, to wraz z opuszczeniem świątyni zobaczyliśmy już wszystkie atrakcje przewidziane w programie wycieczki, w tym galerię handlową „Targ Jedwabny” (Silk Market), do której to wybraliśmy się byli na własną rękę któregoś wieczoru, jako że znajdowała się praktycznie tuż naszego hotelu. Po krótkiej rozmowie z Liu podjęliśmy uchwałę, że każdemu przewodnikowi i kierowcy po spędzeniu czterech dni z dwoma uciążliwymi, nie znającymi miejscowych realiów i wymagających prowadzenia za rękę cudzoziemcami należy się wolne, toteż nazajutrz mogą nas puścić samopas. Z początku Liu próbował słabo oponować w trosce o nasze bezpieczeństwo, ale w końcu skapitulował, skuszony perspektywą odpoczynku. Nie ma to jak wyluzowany, a przy tym rozsądny przewodnik na zorganizowanej wycieczce!       


1. Cuandixia, połowiczny widok z góry

2. Typowa wiejska uliczka

3. Wejście do jednego z licznych hotelików

4. Wiekowe budynki z czasów dynastii Ming

5. Do twardziela ciamkającego własną odgryzioną kończynę to bez kija nawet nie podchodź!

6. Uroczy landszaft. Wioska została na dole

7. Daria zamówiła nr 16, czyli pandę, ale dostała pandę bez pandy, czyli sam ryż. Jednak nie przypuszczała wtedy jeszcze, że już następnego dnia w pewnym sensie powetuje sobie tę niepowetowaną stratę... Na marginesie: moja tortilla (?) ze smoczym mięsem (Dragon Tortilla, lub jakoś podobnie) też okazała się dobra.

8. Świątynia Tanzhe, ołtarz poboczny

9. Czyżby Arka Przymierza?

10. Ołtarz główny. Zdjęcie zrobione ukradkiem, gdyż chyba obowiązywał bezwzględny zakaz fotografowania...

11. Jedno ze starożytnych drzew pamiętających Piasta Kołodzieja



 

Dzień 5 

Czas szybko leci, gdy się dobrze bawisz – powiadają najstarsi górale. Zdaliśmy sobie z tego sprawę wstając ostatniego pełnego dnia pobytu w Pekinie, jako że te kilka dni zwiedzania na wysokich obrotach faktycznie przeminęły migiem. Nie pozostało nam zatem nic innego, jak tylko w stu procentach wykorzystać tę dobę, która pozostała nam do odlotu. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy na początek udać się do zoo. A zatem hop do metra i po chwili byliśmy na miejscu. Co jest główną atrakcją pekińskiego ogrodu zoologicznego? Pandy, oczywiście! Powitały nas niemal przy wejściu i widać było, że cieszą się ogromnym zainteresowaniem, przede wszystkim najmłodszych gości, ale nie tylko. Dość rzec, że Daria na ich widok z radości postradała zmysły, podobnie jak chwilę później na widok białych tygrysów. Kawaii! Prócz tego zoo szczyci się licznymi atrakcjami w stylu przejażdżek motorówką po przecinającej je rzeczce oraz m.in. kolekcją rozmaitych zwierząt nocnych, pingwinów, ptaszysk i innych gadzin, których również nie omieszkaliśmy obejrzeć. Z jakiegoś powodu, podobnie jak dzień wcześniej, stanowiliśmy dla miejscowych gości dodatkową atrakcję, co okazywali nam fotografując nas namiętnie i bez pytania na tle eksponatów. Nie przeszkadzało nam to nijak, ale stwierdziliśmy zgodnie ze śmiechem, że oto poczuliśmy się jak w zoo.   

Ponieważ spędziliśmy tam więcej czasu, niż można się było spodziewać, ruszyliśmy na poszukiwanie obiadu. Na szczęście ulice Pekinu obfitują w sprzedawców najprzeróżniejszych potraw, więc nie szukaliśmy długo i zainwestowaliśmy w jedno z wielu stoisk z przekąskami, których właściciele w Polsce od razu poszliby siedzieć za nieprzestrzeganie (bezsensownych) zasad higieny, a może i także za serwowanie mięs gatunków zagrożonych. A co! Nie po to przemierzamy pół świata, by jeść wszystko wysterylizowane jak w domu! Przy okazji Daria postanowiliła poszukać jakichś ciuchów, weszliśmy więc do przypadkowo odkrytego gigantycznego domu towarowego znajdującego się naprzeciwko zoo. Siedem, a może nawet dziesięć pięter wypełnionych niemal wyłącznie stoiskami odzieżowymi, mrowie ludzi i ani jednego białego turysty. Bingo! Od razu zdaliśmy sobie sprawę, że to strzał w dziesiątkę, dzięki któremu poczujemy autentyczną atmosferę Pekinu. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że trafiliśmy do miejsca zwanego swojsko Beijing Zoo Market, gdzie ponoć zaopatruje się pół Azji Wschodniej, gdyż ceny produktów są tam bardzo niskie... To już trzeci raz tego dnia Daria straciła zmysły, nie pozostało mi zatem nic innego, jak tylko pilnować, by nie zgubiła się w ciżbie. Przy okazji: ten dom towarowy był tylko jednym z kilku należących do całego kompleksu. Szaleństwo!       

Kiedy już w końcu udało mi się brutalną przemocą oderwać Darię od fatałaszków, skonstatowaliśmy, że w międzyczasie zdążył zrobić się wieczór. Postanowiliśmy więc na pożegnanie miasta odwiedzić centrum herbaciane skupione wokół ulicy Maliandao, będące niczym innym jak ogromem mniejszych i większych sklepów z niezliczonymi gatunkami tego zioła. Obiegliśmy pięknie udekorowaną główną ulicę w obie strony i w ramach kontynuacji rozkoszowania się autentycznością Chin weszliśmy na kolację do baru, znajdującego się w zapomnianym przez Boga ciemnym zaułku i bynajmniej nie nastawionego na turystów, czym od razu wzbudziliśmy sensację i przyjazne zainteresowanie klientów. Zdawali się obserwować nasz każdy ruch, jak posługujemy się pałeczkami, czy nam smakuje itd. Mimo że mówiliśmy po chińsku tyle, co oni po angielsku, to i tak sobie porozmawialiśmy i pośmialiśmy się serdecznie. Nieważne, że nie wiadomo z czego. Liczy się atmosfera.

Nieubłaganie nadeszła jednak chwila rozstania i ruszyliśmy w kierunku hotelu. Po drodze jeszcze jeden krótki, ostatni postój na Tiananmen, pożegnanie z ulicą Wangfujing i przy okazji ze stojącą przy niej katedrą katolicką (ciekawostka) oraz odwiedziny w sklepiku w celu zakupienia pamiątek, czyli erguotou. I tym sympatycznym akcentem zakończył się ostatni dzień naszego pobytu w Pekinie. Bóg nam świadkiem, że w tamtym momencie przydałoby się nam urządzenie do zatrzymywania czasu... Całą wyprawę podsumuję jednym zdaniem: nie ma wyjścia – w tym roku znów trzeba będzie wygrać konkurs...

1. Bezapelacyjny ulubieniec gości zoo w trakcie degustacji

2. Sjesta

 

3. Czyżby nocny gatunek chytrusa?

4. To, co tygrysy lubią najbardziej, czyli dolce far niente

5. Pomnik w hołdzie zdetronizowanemu władcy tajgi

6. Król przestworzy na wyciągnięcie ręki

7. Zmieszane łypnięcie w obiektyw...

8. Ni to pies, ni wydra – grunt że już nie żyło i smakowało

9. Na pohybel SanEpid-owi!

10. Ostatnia wizyta u Przewodniczącego

11. Katedra Wangfujing. Niebiescy ludkowie robią sobie przerwę w uprawianiu tai-chi lub czegoś podobnego. Ciekawym, dlaczego akurat w tym miejscu.

12. Temat sporów: czy Józef i Jezus mają skośne oczy?